21 września - rano nie nurkujemy, bo poprzedniej nocy byliśmy leniwi i nie napełniliśmy balonów. Zamiast nurkować, udajemy się do pobliskiego francuskiego centrum nurkowego. Tam witają nas niemiłe wieści – w związku z wczorajszym wypadkiem „Donator” jest dzisiaj zamknięty, stoi przy nim francuski statek wartowniczy i nie pozwala na podejście nurków…że tak powiem – „do razborki izjateljstv… Zamiast tego Sergej proponuje nurkowanie na „Le Ferrando”. Generalnie nie należy się tu spodziewać niczego ciekawego, ale na „tika” będzie działać. Aleksander zostaje na lądzie, ja jadę z całą bandą „zwykłych” nurków. Znalazłem jedną rybę skalną, to wszystko jest interesujące. Statek był poważnie rozbity, więc dodaliśmy go dopiero na głębokości 26 metrów.
Jednak kolejny dzień zapowiada się ciekawie – zanurkujemy na samolocie „Mustang” znajdującym się na głębokości 54 metrów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby dzisiaj nie bolała mnie mocno głowa. W normalnej sytuacji nie nurkowałbym w takich warunkach, gdyby wszystko było zaplanowane, ale takiej okazji nie można przepuścić. Kiedy się zbliżamy, widzimy, że tym razem nurt nie jest żartem. Lina rozwija się na pełną długość i spoczywa w wodzie pod kątem 45 stopni. Podchodzi kolejna łódź nurkowa i pyta, gdzie będziemy nurkować. Wygląda na to, że w ogóle nie mają pojęcia, dokąd dopłynęli. Ogólnie rzecz biorąc, „Le Ville de Grasse” jest również tuż obok, około 100 metrów dalej.
Jest tylko dwóch nurków – ja i Aleksander. Najpierw się ubrałam i wskoczyłam do wody, żeby zaczekać na Aleksandra. Podczas gdy Aleksander się ubierał, prąd niósł nas jakieś 150 metrów od znaku. Trzymam się burty łodzi, a Dmitry uruchamia silnik, żeby wciągnąć mnie na miejsce. Okazuje się jednak, że nie jest to takie proste zadanie – już po kilku minutach ramiona rozciągają się bardzo długo. Krzyczę, żeby Dmitry zahamował. Musisz zdjąć cały sprzęt i wrócić na łódź. Zbliżamy się do znacznika i tym razem skaczemy oba jednocześnie z obniżonym powietrzem by od razu zejść na dół. Z trudem udaje nam się dostać do liny i na wpół wiosłując z płetwami, na wpół podciągając się do góry, gwałtownie spadamy w dół. Mimo to, gdy zbliżamy się do głębokości 50 metrów, lina jest już pozioma. Aleksander z przodu, ja z tyłu, desperacko próbujący dostać się do kotwicy.
Wreszcie pojawia się sam samolot. Całkiem dobrze zachowany, brakuje tylko ogona i końcówek skrzydeł. Aleksandrs natychmiast siada na fotelu pilota i daje mi znak, żebym go sfotografował. Baaak!! Kamera znowu zaparowała!!! Wykonuję niegrzeczny gest w stronę aparatu i zatrzaskuję go z powrotem na miejscu. Będziemy musieli obejść się bez zdjęć. Przyglądamy się dobrze samolotowi, z silnika wychyliła się mała murena. Mija zaplanowane dziesięć minut i rozpoczynamy start. Ogólnie rzecz biorąc, dla tak małego obiektu czas jest w zupełności wystarczający. Wchodzimy po pochyłej linie, przetrzymujemy wszystkie zaplanowane minuty dekompresyjne i po 35 minutach wracamy na łódź. W sumie emocje są pozytywne, o ile nie psuje ich ból głowy, silny prąd i kiepski aparat. Na pewno nie będę dzisiaj więcej nurkować.
Jednak 23 września wreszcie planowane są „prawdziwe” jaskinie! Około godziny 11:00 jesteśmy na skrajnym zachodnim krańcu półwyspu Hyeres, zacumujemy w pobliżu skały i możemy rozpocząć nurkowanie. Głębokości nie będą wielkie, ale Aleksandras Ala i ja przygotowaliśmy się na poważnie – dwie lampy, dwie cewki itd., wszystkie kroki mówimy z góry.
W sumie znajdują się tu trzy osobne jaskinie, o których konfiguracji niewiele wiadomo. Siergiej mówi tylko, że jeden miał co najmniej 200 metrów długości i miał gałęzie. Aplikuje do nas kilku innych „zwykłych” nurków.
Pierwsza jaskinia zaczyna się od dużej, wysokiej groty, do środka wchodzimy piaszczystym dnem. Kiedy jesteśmy już jakieś 50 metrów od „świata zewnętrznego”, gdzie wyjście jest nadal dobrze widoczne, znajdujemy duży kamień i Aleksander naprawia pierwszy koniec liny. Podążam za nim i próbuję coś sfilmować. Jaskinia jest coraz węższa, nie da się już przejść obok siebie. Jednak głębokości są minimalne - 2-8 metrów. To mój pierwszy poważny raz w jaskini, poza Czistyakowem w Dahabie, więc nie mogę się doczekać, żeby uchwycić moje odczucia. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma oznak szczególnego dyskomfortu ani klaustrofobii. Na pewno nie czułbym się tak dobrze w podwodnych jaskiniach. Pamiętam, jak uciekłem z jaskiń solnych w pobliżu Kuldigi.
Gdy skończymy pierwszą 50-metrową cewkę, zakładamy drugą i jedziemy dalej. Po przejściu w sumie około 80 metrów widzimy, że na górze znajduje się pęcherzyk powietrza. Unosimy się nad wodę i ostrożnie wdychamy powietrze – co tu zamiast powietrza zgromadziło się pod ziemią?! nie, można oddychać, mimo że powietrze jest tak „zakwaszone”. Lampy oświetlają sklepienie o wysokości około 4-5 metrów. Obudzone przez nasze światła dziesiątki nietoperzy zaczynają nad nim latać. Robimy kilka zdjęć i wracamy pod wodę, w stronę wyjścia.
Kiedy wychodzimy na zewnątrz, idziemy do jaskini obok. Okazuje się, że jest mniejszy i mniej ciekawy. Tym razem ja wchodzę pierwszy i kładę linę. Gdy przejedziemy jeden odcinek zwoju, daję sygnał pozostałym i zawracam. Tutaj czeka mnie mała niespodzianka - inni tak się ubili w błocie, że mój kołowrotek okazuje się już nie tylko pustą formalnością. Widoczność - około 50 cm, latarka też nie pomaga, na zewnątrz wychodzę tylko za liną.
W trzeciej jaskini wchodzimy do środka już odważniej. Kiedy dochodzimy do punktu, w którym do środka wciąż dociera światło dzienne, jaskinia się rozdziela. Decyduję się na dalsze poszukiwania na własną rękę. Daję innym znak, żeby tu na mnie zaczekali i weszli do środka. Teraz jestem sam w ciemności i pod ziemią. Byłby to odpowiedni moment na fabułę na miarę horroru, ale nic – wszystko idzie zgodnie z planem. Prawie nieciekawe – gdzie przygoda, gdzie ostre uczucia?
Wychodzę na koniec cewki i zawracam. Po chwili z przodu pojawia się blask innych świateł. Jeszcze trochę pospacerujemy po okolicy i udamy się na łódkę. Wszyscy się z tym zgadzamy – musimy się spieszyć z zakupem dłuższych cewek!
Po południu jedziemy zobaczyć pobliski Tulon. Parkujemy samochód na parkingu wielopoziomowym i kierujemy się w stronę wybrzeża. Celem jest odnalezienie łodzi przepływającej obok miasta. Po przejściu kilku kilometrów docieramy do brzegu. Okazuje się, że „wybrzeże” i „port” nie są tu synonimami i musielibyśmy przejść wzdłuż wybrzeża około 4 kilometrów. Wydaje się to za dużo i postanawiamy skorzystać z francuskiej komunikacji miejskiej. Komfortowym autobusem dowieziemy nas do samego serca miasta – na nabrzeże, gdzie cumują trzy i czteropiętrowe jachty motorowe. Cóż, to jest esencja Lazurowego Wybrzeża! Szybko odnajdujemy przystań dla łodzi i wsiadamy na żółty katamaran, który obiecuje opłynąć cały teren portu. Gdy tylko opuścimy brzeg, naszym oczom ukazuje się gwóźdź programu – cała potężna flota francuska. Na pierwszym planie rozpoznajemy dwa skandaliczne okręty desantowe klasy „Mistral”, za którymi w tle widać okręt flagowy francuskiej floty – statek bazy lotniczej „Charl de Gaulle”. Na tle amerykańskich lotniskowców ten wygląda dość skromnie, ma niewiele ponad 200 metrów długości. O ile możemy zrozumieć, przewodnik po francusku od razu zdradza wszystkie tajemnice wojskowe Francji, ale zdjęcia robimy dla zabawy.
Po wycieczce łodzią odwiedzamy jeden sklepik portowy, w którym kupiłem kilka „pamiątek wnętrzarskich” – dzwon okrętowy i sekstans. Sprzedawca okazuje się bardzo barwnym gościem, pogadamy z nim chwilę i zrobimy sobie zdjęcie po udanym zakupie. Odwiedzamy także Muzeum Marynarki Wojennej, które mieści się w dwupiętrowym budynku, tuż obok bram bazy Marynarki Wojennej.
Następnego dnia już od samego rana sumienie zaczyna mnie niepokoić – na razie rzeczywista ilość płatów znacznie odbiega od planowanej, dlatego od samego rana idę nad morze, podczas gdy Aleksander jeszcze śpi. Nasi znów płyną na parowiec wiosłowy „Le Ville de Grasse”. Na łodzi Dmitry dzieli wszystkich na pary, ja oczywiście sam. Przynajmniej tym razem aparat nie zawodzi, trochę nakręciłem, oglądam wszystko jeszcze raz i jako ostatni wstaję, żeby stanąć na nogi przez wszystkie minuty mojej dekompresji.
Aleksander budzi się także na drugim płacie. Przejdźmy do „Le Grec” – drugiego po „Donatorze” najpiękniejszego statku w tym regionie. Znów jesteśmy tylko we dwoje i Dmitrij zabiera nas małą łódką. Morze jest nadal bardzo wzburzone – najpierw musimy przebrnąć około 10 kilometrów na wschodni kraniec wyspy Porquerolle, a potem kolejne 3-4 kilometry po otwartym morzu. Jeden po drugim widzimy dwa małe schroniska przed tornadami. Żadnej innej łodzi nurkowej nie widać dziś na morzu. Cieszymy się, że w „Le Grec” zainstalowano dwie stacjonarne boje. Prąd też nie jest zbyt silny. Łódź jest naprawdę bardzo piękna, stoi na prostej stępce, maksymalna głębokość 46 metrów. Dziób statku jest uszkodzony i nie można go zobaczyć. Szperamy oczywiście po przestrzeniach – wszystko jest puste, dawno przeczytane. Prąd jest nadal odczuwalny, cały czas próbujący nas odciągnąć od statku. Wokół pełno ryb. Usuwam jednego dużego granika z nadbudówki. Po piętnastu minutach zaczynamy wstawać. To tu ujawniają się wszystkie zalety boi stacjonarnych – grube i mocne liny pomagają pokonywać fale na powierzchni morza.
Kiedy już wsiadamy na łódkę, okazuje się, że fale są jeszcze większe i Dmitriy proponuje opłynąć wyspę Porquerolle drugą stroną, trzymając się zawietrznej strony wyspy. Ale wiatr wzmaga się coraz bardziej… Poza tym temperatura jest taka, że w nocy trzeba włączyć grzejnik w środku…
Ponieważ następnego dnia nie możemy wybrać się nad morze, postanawiamy spędzić go na wodnej zabawie. Najpierw udajemy się na lokalny pchli targ, który znajduje się na terenie opuszczonego parku rozrywki, na obrzeżach Hyeres. Całość „andele” odbywa się w sobotnie i niedzielne poranki. Sergej kusił nas opowieściami, że za kilka euro można tu kupić najbardziej niewyobrażalne rzeczy. Mam nadzieję na jakieś „morskie pamiątki”, ale nic ciekawego nie znajduję. Natomiast szeroki wybór wszelkiego rodzaju „pamiątek domowych”. Jeżeli ktoś chciałby za niewielkie pieniądze urządzić wnętrze w stylu retro to jest to idealne miejsce dla niego. Stare żelazka, młynki do kawy, wszelkiego rodzaju narzędzia kuchenne w szerokim asortymencie. Obok leżą stare szmaty, zużyty sprzęt AGD, zabawki, pantofle sportowe za 5 euro z napisem „Made in France”, owoce… Jeszcze ciekawsi są sami handlarze. Staramy się w ukryciu fotografować twarze, dopóki nie zaczną na nas patrzeć ze złością. Nie znajduję jednak „makijażu” – niczego „od morza”.
Kupujemy owoce i jedziemy do Sergeja i Pawła, którzy dzisiaj odlatują. Znajdują się one na innym kempingu, kilka kilometrów od naszego. Wino, ser i ostrygi są zawsze na stole. Uczymy się je prawidłowo jeść. Nie każdemu się to udaje. Kiedy w końcu serdecznie się z nimi żegnamy, nasza droga prowadzi do Marsylii. Trzeba przejechać około 90 kilometrów, głównie dobrymi autostradami, które nie są bezpłatne. Parkujemy na parkingu obok starego portu, w samym centrum. Zabrałem ze sobą kurtkę, którą zostawiłem w samochodzie. Kilka minut później musimy tego gorzko żałować – na zewnątrz wiatr jest okrutny, potrafi wiać z prędkością około 20 m/s. Na morzu powiadają o takim czasie - "w tym czasie cegły uczą się latać"... nie jest to dalekie od prawdy, od czasu do czasu zostawiamy w górze nudne widoki, albo kawałek dachu, albo szyld spada na nas. Wspinamy się na twierdzę, z której roztacza się kolosalny widok na miasto. Następnie postanawiamy obejść port do widocznej w oddali katedry. Po drodze znajdujemy miejsce, z którego wypływa łódź na wyspę Ifa. Niestety obecnie nie ma żadnych lotów. Albo z powodu wiatru, albo dlatego, że sezon się skończył i w celi Edmonda Dantesa wymieniana jest tapeta.
Wydaje się, że całe życie miasta skupiło się wokół portu - odbywa się jakiś koncert, promocja, wyprzedaż... i oczywiście - cała zatoka jest pełna łodzi różnej wielkości. Walcząc z silnym wiatrem, docieramy do obserwowanej katedry, która znajduje się tuż nad brzegiem morza. Niestety nic o nim nie wiemy, możemy jedynie docenić jego monumentalność.
W drodze powrotnej wchodzę do kilku sklepów z „morskimi pamiątkami”, ale wszystko jest droższe niż w Tulonie, więc asortyment jest słabszy. Jedyne co robi wrażenie to pełny zestaw nurka z hełmem z polerowanej miedzi, ołowianymi butami i pompką. O cenę nie pytałem, bo pachnie pięciocyfrową liczbą.Siadamy w innej kawiarni i idziemy na parking. Na kemping wracamy o zmierzchu.
/wniosek do naśladowania/