Niedziela też nie zapowiada się lepiej – wychodząc na brzeg, widać, że fale w morzu sięgają około dwóch metrów. Postanawiamy ponownie udać się na pchli targ, żeby kupić trochę owoców. Cóż, nadszedł czas na kolejną rundę rynku. Jeśli już... Tym razem mój optymizm był w pełni uzasadniony. Znalazłem jednego kolorowego Francuza, który wystawił na sprzedaż prawdziwy iluminator okrętowy wykonany z czystej miedzi. Cena – 150 euro. Kochanie, próbuję się targować, ale bez powodzenia. Mąż wyjaśnia łamanym angielskim i francuskim, że pochodzi z floty francuskiej zatopionej w Tulonie w 1942 roku. Po długich targach udaje nam się wynegocjować 10 euro, a także dostać w prezencie termometr okrętowy. Oboje jesteśmy szczęśliwi, robimy zdjęcie na pamiątkę.
Po południu Wiaczesław proponuje windsurfing na drugą stronę półwyspu. Boję się silnego wiatru, ale Slavik ma dużą deskę z 6-metrowym żaglem i powinno mi wystarczyć. Okazuje się, że dużo łatwiej się z tym jeździ niż z moim. Warunki do surfowania są również idealne - szeroka laguna o małej głębokości, chroniona przed falami. Walory tego miejsca doceniło także wielu innych surferów i żeglarzy. Deski migoczą w małych falach. Kilka razy udaje mi się też polecieć szybowcem.
Poniedziałek czeka nas również z wiatrem i falami. Sergej psuje łódkę w polu, my też stwierdzamy, że nie warto tu dłużej zostawać. Postanawiamy zacząć jutro wcześnie rano. Suszymy i pakujemy sprzęt. Około południa decyduję się na pożegnalną kąpiel w chłodnym już Morzu Śródziemnym. Kiedy przepłynąłem spory kawałek do morza, na brzegu pojawia się Aleksander, krzycząc i machając rękami. Po jego zachowaniu pomyślałam, że zdarzył się jakiś wypadek, chociaż płynąc do brzegu nie przychodzi mi to na myśl – co by się stało, gdyby wszyscy „nasi” byli na brzegu? Kiedy pływam w zasięgu słuchu, Aleksandar krzyczy, żebym się spieszył
w polu – mówi się, że osiągnięto porozumienie w sprawie „Le Rubis” – francuskiego okrętu podwodnego, który zatonął w pobliżu Saint Tropez.
Hurra!!! Nie musisz mnie poganiać dwa razy. W ciągu pół godziny pakujemy się do autobusu, w pośpiechu zapominam o komputerze. Na szczęście masz ze sobą timer denny Uwatec, doświadczeni nurkowie techno na głębokości 40 metrów już sobie z tym poradzą, dekompresując „na wyczucie”. Po drodze zatrzymujemy się na butli z benzyną, żeby kupić akumulatory do aparatu, bo akumulatorów nie naładowałem. Po godzinie jazdy dojeżdżamy do centrum Daiv, które znajduje się na ładnym kempingu, tuż nad brzegiem morza. Daivcentr należy do pedantycznych Niemców, którzy dokładnie przeglądają nasze „papiery”. Jeden z naszych zostaje od razu odliczony, bo ma tylko OWD. Menedżer krytycznie patrzy na mój certyfikat PADI DM i mówi mi, że dostanę trzy gwiazdki CMAS tylko wtedy, gdy nadal będę posiadał certyfikat Deep and Wreck. Podaję mu mój certyfikat Advanced Trimix i próbuję go przekonać, że tym razem musi dwa razy przy mnie powiedzieć „Koo!”. Był uparty i twierdził, że w Advanced Trimix jest tylko jedna specjalizacja, już prawie się kłócimy. Kiedy wszystkie papiery są już napisane, pakujemy nasze rzeczy do przyzwoicie wyglądającego RIB-a (7,5 metra, 4-suwowy silnik 200 z/s) i wypływamy w morze. Dojazd nie jest daleko, około 10 minut. Okazuje się, że nasz przewodnik był w Rydze i uczył się od naszych strażaków. Znajdujemy nawet wspólnych znajomych. Kiedy już tam jesteśmy, przewodnik czyta ścisłą odprawę – „krok w prawo, krok w lewo – strzelaj bez ostrzeżenia”. Słucham tego jednym uchem, a domu głową. Drugi poradnik pokazuje unikalny sposób „wiązania” – gdy tylko znajdziemy się we współrzędnych, chwyćmy linę i wyskoczmy za burtę. Żadnych znaków, żadnych boi... Tę metodę będziemy musieli wprowadzić także na Bałtyku.
Alexander i ja idziemy pierwsi, bo pod wodą będziemy najdłużej. Prąd staje się naprawdę silny, dobrze, że mamy teraz grubą linę, której możemy się trzymać. Na głębokości około 30 metrów pojawiają się zarysy łodzi podwodnej. Fantastyczny! Okręt podwodny stoi prawie na prostej stępce, włazy są otwarte, lekki kadłub jest rozebrany u góry, odsłaniając butle ze sprężonym powietrzem i inne „wnętrzności”. Podpływamy do włazów, nawet „na przykład” wlewając się do jednego z nich. Jednak nie – moja konfiguracja jest trochę za „tłusta” – sidemounty by się tu sprawdziły. Ale pokusa, żeby przepłynąć do środka, jest ogromna... Zamiast tego trzymam aparat tak daleko, jak pozwala mi na to ręka i próbuję sfilmować wnętrze. Pozując na mostku łodzi podwodnej, Alexander czuje się co najmniej jak admirał Dönitz. Podpływamy do dziobu i schodzimy na dół. Głębokość – 39,8 metra. Niestety „widok od przodu” nie działa, bo w tym rejonie bardzo silny prąd i zmętnienie ograniczają widoczność. Nie ryzykowałem w tym miejscu wznoszenia się nad łodzią podwodną, bo bałem się zgubić. Powoli idę na rufę, gdzie przywiązana jest nasza lina, po drodze fotografując i filmując jak najwięcej. W okolicy pełno ryb, które dodają ujęciam niezbędnych „akcentów”. Widoki są po prostu fantastyczne. Oczywiście widoki na Morzu Czerwonym byłyby bardziej kolorowe, ale Morze Śródziemne jest „bardziej błękitne” i tu nie ma kolorów, ale z pewnością „Le Rubis” zajmuje solidne drugie miejsce za „Flotą Zatokową 31” w pięknie konkurs. Zajmuje pierwsze miejsce choćby dlatego, że ma 106 metrów.
Podejście zaczynamy około 22 minuty. Po drodze spotykamy pozostałych kierowców naszej grupy. Ponieważ nie mam komputera, robię sobie „delikatny” start z kilkoma zbędnymi depauzami. Okazuje się, że w butli z tlenem nie zostało mi już praktycznie nic, więc przełączam na powietrze i filmuję resztę grupy, która dopiero zaczyna nabierać rozpędu. Na głębokości sześciu metrów uformowaliśmy prawdziwą „zupę kluskową”, bo podczas gdy inni powoli wspinają się po linie, ja staram się utrzymać głębokość. Przewodnik patrzy na mnie z wyrzutem, pewnie dlatego, że jestem sam i na złej linie. Macham do niego, pokazuję, że wszystko w porządku i mówię, żeby dał mi spokój. Kiedy schodzi z łodzi, czyta wściekłą relację na ten temat, ale dla mnie to jak woda dla ryby – w krajach bałtyckich to nie tylko nurkowanie. Pozostali też dostają „skórę” – najwięcej Jana dostaje za nieprawidłowe ciężary i wyporność. Kiedy lądujemy na brzegu, jestem ostatni z moją „lodówką”, nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Rozciągam go do rufy łodzi i kładę na ramionach. Ponieważ morze jest dość falujące, staram się uchwycić moment, w którym fala niesie mnie do brzegu i skoczyć... Spadam na głębokość około półtora metra i przygniatam się pod ciężarem „iskry”. .. Doczołgam się do brzegu... Jedno małżeństwo emerytów i cała gromada widzów w pobliskiej kawiarni przyglądają się temu, co się dzieje. Dla nich to świetna zabawa, ale ja naprawdę nie mam już siły walczyć z falami i ruchomymi piaskami z całym sprzętem na plecach. Próbuję wstać – bezskutecznie. Od strony kawiarni słychać współczujące westchnienie... Rozważam opcję - doczołgać się do centrum nurkowego. Nie, to byłoby nadal upokarzające! Znów wytężam siły... i udaje mi się!!! Od strony kawiarni słychać owacje i brawa, para emerytów uśmiecha się i mówi coś po francusku… Jestem bohaterem!
Pakujemy mokre rzeczy do toreb i wracamy do Hyeres. Za kierownicą Jana, który po górskich serpentynach demonstruje styl jazdy godny Schumachera. Nie przeszkadza mi to, śmiertelnie polegam na jej umiejętnościach, ale niektórzy są chyba bliscy choroby morskiej. Bariery i słupki przydrożne migają kilka centymetrów od boku autobusu. A w niektórych miejscach barier w ogóle nie ma... Z tyłu słychać niezadowolony głos - "Hej, uważaj, nie przynoś ziemniaków!!!" - "Kto to powiedział??" - "Ziemniaki!"
Odradzamy się w ciemności na kempingu. Postanawiam dokończyć resztę tullamore, jednak nikt z naszej chaty nie popiera mojego pomysłu. Biorę butelkę i idę szukać bardziej otwartej publiczności, którą oczywiście szybko znajduję. Z reszty wieczoru pamiętam tylko toast godny patriotyzmu Robespierre'a - „Za Francję!”
Tym akcentem zakończyła się również aktywna część wycieczki. Następnego ranka Aleksander gotuje pożegnalny pilaw, suszymy i pakujemy rzeczy. Wyjazd planowany jest w godzinach popołudniowych.